W dzisiejszym odcinku opowiemy wam o procesie Quislingsów, zobaczycie intrygującą fotkę z zamieszek w kanadyjskim Quebecu oraz dowiecie się, co 1 marca świętują Islandczycy...
W niektóre rzeczy wierzymy bezrefleksyjnie, uparcie powtarzając
ciekawostki niczym jakieś prawdy objawione. Tymczasem wiele z
intrygujących historyjek krążących z ust do ust ma się do prawdy
tak, jak czerstwe żarty Tadeusza Drozdy do stand-upu.
#1. Chińskie ciasteczka z wróżbą wcale nie są chińskie
Słodkie ciasteczka
z kruchego, aromatyzowanego wanilią ciasta nie są zbyt popularne w
Polsce, chociaż w wielu azjatyckich restauracjach można je kupić.
Prawdziwy szał na te przekąski dotknął natomiast Stany
Zjednoczone. I to już na początku ubiegłego wieku. Chociaż uważa
się, że jest to tradycyjny, chiński zwyczaj, aby w takiej
przekąsce umieszczać kawałek papieru z np. szczęśliwym numerem,
cytatem z Konfucjusza czy przepisem na makaron z psa, to prawda jest
znacznie bardziej przyziemna.
Bardzo podobne, aczkolwiek niezawierające celulozowego wkładu, ciasteczka jedzono w XIX-wiecznej
Japonii. Tymczasem wróżby i mądre frazy pisane na kawałkach
papieru spotkać można było w buddyjskich świątyniach również w
Kraju Kwitnącej Wiśni. Karteczki zwane omikuji losowało się z
pudełka zazwyczaj po złożeniu ofiary. Autorstwo ciasteczek z
wróżbą przypisuje się trzem osobom o japońskim pochodzeniu,
aczkolwiek najbardziej prawdopodobne jest, że ten cukierniczy wyrób
powstał w latach 90. XIX wieku na zlecenie Makoto Hagiwara –
projektanta japońskiego ogrodu herbacianego w Golden Gate Park w San
Francisco. Mężczyzna miał zlecić produkcję tych wypieków
piekarni Benkyodo, również prowadzonej przez Amerykanów o
japońskim pochodzeniu.
#2. Tatar wcale nie
pochodzi z Mongolii
Wśród fetyszystów
tejże potrawy często spotkać można mędrców, którzy opowiadają
historię tatarskich wojowników, co to mieli w zwyczaju
wkładanie surowego mięsa pod siodło swych koni, a następnie
ubijanie tego ochłapu podczas wielogodzinnego galopu. Interesujące
jest to, że plotka ta krąży po świecie od XIII wieku! To wtedy
została ona spopularyzowana przez francuskiego kronikarza Jeana de
Joinville'a. Problem w tym, że mężczyzna ten nigdy żadnego Mongoła
nie spotkał, a bajeczkę tę sam wymyślił, aby zobrazować
czytelnikom, jak bardzo dzicy i nieucywilizowani byli Tatarzy.
Tymczasem cienkie plastry mięsa faktycznie wkładane były czasem
pod siodło, aby uchronić ciało zwierzęcia przed otarciami.
Potrawa zwana
tatarem pochodzi tymczasem od… hamburgera, a sam tatar jest znacznie młodszy niż chcieliby tego jego amatorzy! Kotlet z Hamburga, czyli
dorodny talar z mielonego mięsa wołowego, znalazł się pod koniec
XIX wieku w menu wielu europejskich i amerykańskich restauracji. Mało kto wie, że
w swej pierwotnej formie podawany był on na surowo, lekko solony,
czasem delikatnie też podwędzony w naczyniu wraz z cebulą i bułką
tartą, a niekiedy także z jajkiem. Tymczasem tatar prawdopodobnie
zawitał do francuskich knajp w podobnym okresie, więc jest duża
szansa, że była to po prostu wariacja hamburskiego kotleta.
Skąd natomiast
nazwa tej potrawy? To wszystko wina… sosu, z którym ją podawano.
Otóż jedną z odmian serwowania takiego dnia było dodawanie do
niego małej ilości sosu tatarskiego, czyli zimnej polewy na bazie
majonezu, posiekanych ziół i warzyw marynowanych w occie. Nie
będzie chyba zbyt dużym zaskoczeniem, gdy powiem, że również i
ten płynny specjał kuchni nie ma nic wspólnego z
Tatarami?
#3. Żywe trupy z
filmu George’a Romero to nie zombie
W 1968 roku George
Romero nakręcił film, który przez miłośników kina grozy zgodnie
uważany jest za pierwszą produkcję o zombie. No i wszystko się
zgadza – powstający z grobu nieboszczyk, który snuje się w tę i
nazad oraz zaspokaja apetyt konsumując ludzkie mięso, to przecież
klasyczny wizerunek kinowego zombiaka! W filmie tymczasem ani razu
nie pada nazwa „zombie”, a truposze określane są nazwą
„ghule”. I ma to znacznie większy sens niż używanie w stosunku
do tych istot miana zapożyczonego z haitańskiego folkloru.
Ghul to
przecież nieumarła, śmierdząca i wredna istota pożerająca
ludzi, która to najczęściej snuje się w okolicach cmentarzy oraz
grobowców. W arabskich legendach te paskudne istoty miały w
zwyczaju plądrowanie miejsc pochówków i bezczeszczenie zwłok.
Romero tymczasem
twierdził, że swoje ghule wzorował bardziej na wampirycznych
stworzeniach przedstawionych przez Richarda Mathesona w postapokaliptycznej książce „Jestem legendą” z
1954 roku. Dopiero w 1978 roku, kiedy to reżyser zrealizował drugą
część serii filmów o nieumarłych pożeraczach człowieczych
ciał, bohaterowie tej produkcji zaczęli określać ich mianem
„zombie”.
#4. Mafia nigdy nie
używała „cementowych butów”
To jeden z tych
mitów, do którego ręce przyłożyli hollywoodzcy filmowcy. To oni bardzo często przedstawiali mafijne egzekucje polegające na
zatopieniu nóg ofiary w misce wypełnionej świeżym cementem, a
następnie – po stwardnieniu masy – wrzuceniu nieszczęśnika do
wody. Każdy kto kiedykolwiek miał do czynienia z cementem wie, że
o ile nie mówimy tu o jakimś szybkowiążącym wynalazku, to
substancja ta twardnieje dość długo. W tym przypadku – mogłoby to
trwać nawet i kilka dni!
W historii
amerykańskich zabójstw pojawiło się kilka przypadków ukrycia
ludzkich zwłok na dnie jakiegoś akwenu po przywiązaniu do nich
betonowego obciążenia. Taki los spotkał chociażby Ernesta Rupolo
– nowojorskiego gangstera pracującego dla rodziny Genovese,
jednej z bardziej znanych włoskich familii związanych ze światem
przestępczym. W dalszym jednak ciągu nie było tu mowy o zatapianiu
nóg żywego człowieka w cementowej zaprawie. Jedyny przypadek,
kiedy to faktycznie ktoś został w ten sposób potraktowany,
pochodzi z 2016 roku. Wówczas to na manhattańską plażę morze
wyrzuciło zwłoki Petera Martineza – bandyty związanego z pewnym
gangiem z Brooklynu. Głowa mężczyzny została owinięta taśmą
klejącą, co prawdopodobnie doprowadziło do uduszenia się ofiary,
zanim jeszcze trafiła ona do wody.
Stopy Martineza umieszczono w
18-litrowym wiadrze i zalano je cementem. Ten jednak nie zdążył się do
końca związać, a powietrze obecne w nadal dość świeżej masie
sprawiło, że ofiara mafijnych porachunków wypłynęła na
powierzchnię. Jak widzicie – istnieją setki bardziej efektywnych
metod na pozbycie się zwłok…
#5. Nie było żadnej
klątwy Tutanchamona
Pewnie wiele już
razy słyszeliście o angielskich archeologach, którzy to w 1922
roku wdarli się do grobowca egipskiego władcy i nie zważając na
tabliczkę informującą o straszliwym losie czekającym każdego,
kto zakłóci monarszy sen, splądrowali miejsce pochówku, za co
później spotkała ich straszliwa kara? Zgodnie z tą opowieścią
inskrypcja z ostrzeżeniem miała znajdować się na drzwiach krypty,
a krótko po przeprowadzonych pracach archeologicznych większość z
badaczy wyzionęła ducha. Mimo że historia ta pobudza wyobraźnię
i sprawia, że chciałoby się uwierzyć w nadprzyrodzone byty, to
cała ta sprawa jest dość mocno przesadzona. Przede wszystkim nigdy
nie było żadnego napisu na drzwiach grobowca. Takie ostrzeżenia
zdarzały się bardzo rzadko, a na wejściu do pomieszczeń, w której
spoczywał zabalsamowany władca, umieszczano zazwyczaj informację z
kwiecistymi życzeniami udanego życia pozagrobowego dla
nieboszczyka.
Kiedy gazety na
całym świecie zaczęły rozpisywać się na temat rzekomej klątwy,
sam Howard Carter – jeden z kierowników ekspedycji – te
plotki wyśmiał, porównując je do dziecięcych bajeczek o duchach.
Pismaki nakręciły się jeszcze bardziej, gdy żywota swego dokonał
lord George Herbert, główny organizator tego przedsięwzięcia.
Zmarł on jeszcze przed zakończeniem prac wykopaliskowych – co
miało być jasnym dowodem na istnienie klątwy.
Nikt niestety nie
wspomniał, że mężczyzna ten był już bardzo schorowany jeszcze
zanim wyjechał do Egiptu, a jego śmierć wywołało zakażenie krwi po rozdrapaniu przez niego niewielkiej ranki. Zgonowi
podobno towarzyszyła nagła awaria elektryczna, która pogrążyła
Kair w ciemnościach. W rzeczywistości przerwy w dostawie prądu
zdarzały się tam wówczas regularnie, a ta miała miejsce jakiś czas po
śmierci Herberta i objęła tylko jedną z dzielnic miasta.
Redaktorzy szukających sensacji gazet rozpisywali się o kolejnych
ofiarach klątwy – np. o śmierci lorda Westbury'ego i jego syna, którzy nawet nie
byli członkami ekspedycji z 1922 roku. Żywota dokonał też kustosz
pewnego muzeum, w którym to nie było ani jednego artefaktu
wydobytego z grobowca Tutenchamona.
Oprócz
dziennikarzy, sporo „roboty” w popularyzowaniu plotek o klątwie
odwalili też brytyjscy spirytualiści, na czele z pisarzem Arthurem
Conan Doyle'em. Autor książek o przygodach Sherlocka Holmesa
twierdził, że za śmierć lorda odpowiadały żywiołaki stworzone
przez egipskich kapłanów, aby chronić grobu faraona.
W rzeczywistości
klątwa Tutenchamona aż tak straszliwa, jak chcieliby tego żądni
sensacji miłośnicy fantastycznych ploteczek, nie była. Z 58 członków tamtej ekspedycji jedynie ośmiu zmarło w
ciągu dwunastu lat od odkrycia grobowca. Reszta z członków tej
ekipy miała się dobrze jeszcze przez wiele lat. Ot, chociażby
córka George’a Herberta, która towarzyszyła swojemu ojcu w tej
wyprawie i zmarła dopiero w 1980 roku.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą