Dzieci zawsze niemiłosiernie mnie wqrwiały. Widok małego, drącego się śmierdziela wywoływał u mnie nagłe mdłości, którym
towarzyszyły schizofreniczne głosy dudniące pod czerepem:
„Wyciągnij zanim skończysz!”*. Przyjście na świat mojej
pierwszej i jedynej pociechy sprawiło, że zrozumiałem najbardziej
oczywistą rzecz – To nie kaszojady są problemem, ale ich rodzice.
Istnieje bowiem kilka powtarzających się zachowań, które
powodują, że szczyl wyrasta na rozwydrzonego ch#jka, którego
chciałoby się karmić za pomocą wiatrówki...
* "A najlepiej w ogóle nie wkładaj!"
„Stasiu, mama
teraz pójdzie do sklepu i kupi ci Kubusia, dobrze?”. Skąd wzięła się ta dziwna maniera zwracania się do
małolatów w trzeciej osobie? Czy idąc do Żabki mówisz babeczce
za kasą:
„Klientka poprosi paczkę Rothmansów i małpkę
cytrynówki”, na co słyszysz w odpowiedzi:
„Kasjerka będzie
winna grosika”
? Nie rób ze swego potomka idioty – to, że ślini
się i sadzi kasztany w pieluchę, nie oznacza, że masz zwracać się
do niego jakąś pretensjonalną nowomową. Dobrze, że przynajmniej
nie używasz jeszcze liczby mnogiej, bo brzmiałabyś niczym
pe-er-elowski milicjant.
„A aktualny przegląd to, obywatelu,
macie?”
.
Zauważyliście, że
jak wokół niemowlaka zgromadzi się stado ciotek, to nagle
wszystkie zaczynają gadać niczym jego rówieśniczki. Gdy
gęgasz i ciamkasz zwracając się do bobasa, ten wcale nie zrozumie
cię bardziej, niż gdy powiesz coś do niego w normalnym języku.
Wiesz czemu? Bo on nic jeszcze nie rozumie i nie zmieni się to przez
długi jeszcze czas. Sam fakt rozkminienia, że wcale nie trzeba
defekować pod siebie zajmie mu z półtora roku i wierz mi – to
wcale nie jest tak, że dźwięki wychodzące z bezzębnej twarzy
pełzaka są jakąś
tajemniczą, rozumianą przez inne niemowlęta,
mową.
Robiąc miny i dziamdziając nad głową małego Stasia
radosne „Gu-gu!” nie uzyskasz żadnego innego efektu, niż kiedy
rzekłabyś do niego „Stanisław, popraw żabot!”.
Lubisz romantyczne
spacery po lesie - tam, gdzie szyszki, krzaczki i mech fikuśnie
porastający pnie od północy? Każdy chyba lubi. Taki miły wypad w
dzikie zakątki potrafi jednak zniszczyć niewyobrażalna niekiedy
liczba walających się wszędzie papierzaków, czyli człowieczych gówien przykrytych papierem
toaletowym. Doprawdy, czasem mam wrażenie, że niektórzy ludzie
chodzą do lasu głównie po to, aby się wysrać. Doszło nawet do
tego, że z inicjatywy nadleśnictw powstają specjalne znaki
informujące spacerowiczów
w jaki sposób powinno się stawiać
klocka na łonie natury.
O ile jednak nawet
nieumiejętnie pozostawiony swojemu losowi papierzak ostatecznie
rozłoży się, to już pielucha, którą jakaś niefrasobliwy rodzic
pozostawił w cieniu paproci będzie tak leżała przez około
400-500 lat. Kompletnie więc nie kumam czemu robi się wielką aferę
o właścicieli psów, którzy nie sprzątają po swoich pupilach, a
jeszcze nikt nie zabrał się za starych srających swoimi dziećmi
po lasach!
Rodzice mają jakieś przedziwne przeświadczenie, że z samego faktu bycia rodzicami
należy im się szacunek ich pacholąt. A oznacza to, że można
dziecku wydawać rozkazy i oczekiwać, że małolat polecenia te wykona. To trochę dziwne podejście, ale też w pełni zrozumiałe –
rodzicowi nie chce się tłumaczyć, że skakanie po garażach może
skończyć się upadkiem i rozwaleniem sobie głupiego ryja o
beton. Zamiast tego użyje argumentu w postaci „Bo ja tak
powiedziałem!”. Czemu muszę jeść surówkę? Bo ja tak
powiedziałem! Czemu muszę mówić „dzień dobry” pani w
warzywniaku? Bo ja tak powiedziałem! Czemu nie mogę bawić się
wykopanymi na polu minami przeciwpiechotnymi? Bo ja tak powiedziałem!
Czemu nie mogę obejrzeć małych kotków trzymanych przez tego
miłego, wąsatego pana w piwnicy? Bo ja tak powiedziałem!
To takie magiczne
hasło, które uczy przyszłe pokolenie bezrefleksyjnego wykonywania
rozkazów „autorytetu” zamiast rozumienia tego, czym polecenia te
są uzasadnione.
Niech pierwszy
nadmucha żabę ten, który nigdy nie biegał po wspomnianych
garażach! Zrozumienie tego, że takie fikołki mogą skończyć się
stłuczoną głową lub złamanym piszczelem jest kluczowe w
podejmowaniu późniejszych decyzji. A w przypadku dziecka,
szczególnie małego, pułapki czają się na każdym kroku. Ileż to
razy brzdąc zaliczy bolesną glebę, zanim wreszcie nauczy się
chodzić na dwóch łapach? W momencie, kiedy dziecię pacnie o
ziemię, zatroskana matka rzuca wszystko i sprintem gna do (z całą
pewnością – ciężko rannej) ofiary wypadku, która to ofiara
pewnie bez większego darcia paszczy, sama by się zebrała z piasku,
otrzepała uświnione portki i dalej pobiegła ganiać za swymi
niedościgniętymi marzeniami.
Tak się jednak nie dzieje, bo
rodzicielka osobiście pociechę z gleby podnosi i szukając złamań
otwartych oraz rzęsistych krwotoków, swoją paniką i towarzyszącym
jej histerycznym kwikiem sprawia, że szczyl wybucha szlochem
głośniejszym niż wiertarka mojego sąsiada (chuja przebrzydłego).
Z drugiej jednak
strony są też i rodzice, którzy płacz swojego dziecka traktują,
jak wielką plamę na rodzinnym honorze. Później klęcząc przed plakatem z
Conanem Barbarzyńcą, taki tatuś rzeknie
„Źle syna wychowałem,
przez co zhańbił on mój ród!”, a następnie w geście
rytualnego pokajania się, popełni sepuku za pomocą
przeterminowanego herbatnika. Czemuż to chłopiec nie mógłby
płakać? Czemu musi tłamsić swój ból, złość czy smutek gdzieś
głęboko w sobie i żyć z przekonaniem, że to baby mogą płakać,
a facet powinien być twardy niczym karoseria Żuka, żuć pszczoły,
golić twarz rozżarzonym prętem i parzyć herbatę zalewając
wrzątkiem trzymaną w ustach torebkę z Sagą? Narzucone przez
społeczeństwo przekonanie o słuszności (pamiętających czasy
kamienia łupanego) zasad przypisanych do każdej z płci jest
jednym z głównych powodów, dla których tłumiących swoje emocje
mężczyźni, którym od dzieciaka mówiono „
Nie rycz, jak baba!”
borykają się potem z ciężkimi depresjami, a nawet decydują się
na radykalne kroki, aby ukrócić swoje cierpienie.
Robisz sobie zakupy
i nagle słyszysz rozdzierający wrzask. Łatwo zlokalizować jego
źródło. Po środku alejki z zabawkami leży gnojek, czerwony niczym osłabiony piątym dniem łojenia browarów wujek, któremu zasnęło
się na plaży. Szczyl tarza się po ziemi i zasmarkany drze papę,
podczas gdy jego matka, równie rumiana co on, usiłuje podnieść wijącego się bachora z ziemi. Jedną ręką, bo w drugiej trzyma ciężki, wypełniony po
czubek, koszyk. Gówniak nie chce jednak wstać i sabotuje plan swojej
rodzicielki kopiąc ją w kolano i boleśnie wgryzając się w łydkę.
Wokół gromadzą się przypadkowi gapie, co dla zestresowanej
kobieciny jest najgorszym z możliwych scenariuszy. Dzieciak
doskonale to wie, bo przecież cały ten jego popis jest niczym
putinowski szantaż rozdupcenia elektrowni atomowej i zakończyć się
ma ostatecznym złożeniem broni przez przeciwnika.
„Dobrze, już
dobrze. Kupię ci tego pikaczu, ale nie rycz, błagam.”
- szepcze
pokonana matka. Teatrzyk się kończy. Przynajmniej dla obecnych w
sklepie widzów. Kolejne przedstawienie wystawione będzie następnego
dnia przy straganie z watą cukrową.
Każdy plac zabaw
pełen jest samotnych matek ze stadem brzdąców. Schemat często
jest, niestety, podobny – w małżeństwie nie układało się,
stary był znudzony związkiem, marzył o analu i wspólnym spływie
kajakowym. Stara zmęczona była opieką 24/7 nad dzieciakiem, utyła
i przestała myć zęby, a jej libido spadło poniżej średniej z
geriatrycznego sanatorium w Ciechocinku. Cóż może w takiej
sytuacji pomóc? Może wspólna terapia u psychologa? A chuja, tam!
Zróbmy sobie jeszcze jednego purchlaka. Albo dwa! Fajnie będzie.
Oj, nie pomogło.
Cóż mogło pójść nie tak?
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą