Dawno, dawno temu, kiedy nie było jeszcze policji, a nad naszym bezpieczeństwem czuwała Milicja Obywatelska wspomagana przez ORMO i ZOMO, mieszkałem sobie w pewnym małym miasteczku.Jakie są małe miasteczka, wszyscy wiedzą. Tutaj każdy każdego znał, wszyscy wiedzieli, że "ta Nowakowa z końca ulicy nowe futro se kupiła, musiała d... dać" i tym podobne.
Miałem ja znajomego funkcjonariusza Obywatelskiej, swoją drogą całkiem przyzwoitego chłopa, tylko o dość specyficznym poczuciu humoru. Stasio (imię prawdziwe, bo po co zmieniać?) był też przy okazji hodowcą psów, konkretnie dobermanów. I to takim zawołanym, dbającym o psy lepiej niż o żonę i dzieci, jeżdżący z nimi po wystawach, ale też handlującym szczeniakami. A że mnie zamarzył się właśnie doberman, to pogadałem ze Stasiem i umówiliśmy się, że właściwie to on mi może po znajomości jednego szczeniaka sprzedać, a właściwie dać, tylko żebym pokrył koszty szczepień i wyprawki. Takiej propozycji nie mogłem odrzucić, tyle tylko, że stanęło na tym, że dla mnie będzie ostatni ze szczeniaków, który nie znajdzie sobie właściciela.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą